Obosieczny miecz wyparcia – Marty Jezer

ObrazekPsycholodzy dziecięcy, którzy powiedzieli moim rodzicom, aby nie zaprzątać sobie głowy jąkaniem, ponieważ prawdopodobnie z niego wyrosnę, poradzili im również, by zachęcać mnie do robienia tego, co lubię i w czym jestem dobry. To była dobra rada i rodzice potraktowali ją poważnie: budując moją pewność siebie, pielęgnując moją samoocenę. W konsekwencji nigdy nie powstrzymywali mnie od robienia tego, co chciałem, nawet jeśli tym, co lubiłem robić najbardziej, było spędzanie czasu z kumplami na rogu Creston Avenue i 178th Street w Bronksie, co nie do końca pochwalali.

Wendell Johnson mówił o dziedzictwie kulturowym, postawie w stosunku do mowy (i innych spraw) przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Moim dziedzictwem, jak napisałem wcześniej, był ten wrodzony optymizm, poczucie przynależności do mojej kultury, przekonanie, że jestem na równi z innymi i radość płynąca z bycia częścią konwersacji, niezależnie czy miała miejsce na rogu ulicy, czy przy kuchennym stole. Rzeczywistość jednak była taka, że większość świata była dla mnie zamknięta, niedostępna. Moje pragnienie przystąpienia do werbalnej walki było neutralizowane przez poczucie werbalnej niedostateczności. Nie będąc skorym do jąkania się przed osobami, które nie wiedziały jeszcze o moim jąkaniu, i niechęć do jąkania nawet przed tymi, którzy już o tym wiedzieli, nie czułem się jak dzieciak, który ma do czegokolwiek dostęp. Jednak głęboko w ciszy mojego serca wiedziałem, że tak nie jest. Mój strach przed mówieniem był cienką warstwą pozorów. W duszy wchłonąłem od rodziców poczucie przynależności i miejsca. Mowa, która nigdy nie była we mnie bezczynna, zawsze chciała wydostać się na zewnątrz. Aby radzić sobie ze strachem przed mówieniem i potrzebą mówienia, nauczyłem się żyć przezornie, koncentrując się na tym, co mogłem zdobyć z pewnością, ochraniając siebie przed upokorzeniem, które groziło mi za każdym razem, gdy otwierałem usta, i wybierając najlepsze momenty, gdy chciałem coś powiedzieć.

Dzieci są elastyczne. Wiedzą jak się chronić, wiedzą jak sobie radzić z sytuacją. Moją strategią radzenia sobie było poznanie własnych ograniczeń, górowanie nad nimi i unikanie wszystkiego innego. Ponieważ byłem inteligentny i wysportowany zawsze sprawiałem wrażenie, że dobrze sobie radzę: dobry w nauce, dobry w sporcie, wesoły, optymistyczny, zawsze w dobrym towarzystwie, otoczony przez przyjaciół. Jednak nie podejmowałem ryzyka. Nawiązywałem znajomości i ich się trzymałem. Byłem lojalny, ale tylko od momentu, w którym czułem się komfortowo i miałem nadzieję, że to nigdy się nie zmieni.

Wielu ludzi jąkających było wyśmiewanych i nękanych przez inne dzieci. Szczególnie chłopcy opowiadają o używaniu pięści, ponieważ nie byli w stanie obronić się przy pomocy słów…

Jako jedno z najmłodszych dzieci w moim bloku (i jako coś w rodzaju maskotki dla starszych chłopców), zawsze czułem się bezpiecznie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek musiał bronić się z powodu mojej mowy. Jednak pamiętam, jak moi starsi znajomi zachęcali mnie do walczenia z innymi dzieciakami. Z moimi kumplami za rogiem (i ponieważ chciałem ich zadowolić), nigdy nie wycofywałem się z tych walk. Pewnie dnia wszczęli walkę między mną i chłopakiem z nadwagą o imieniu Bobby. Podczas gdy znajomi nigdy nie kpili z mojego jąkania (przynajmniej nie wprost), to zawsze wyśmiewali Bobbiego z powodu jego otyłości. Starsze dzieciaki z bloku lubiły oglądać starcia między nami z powodu różnicy stylów walki. Ja byłem chudy, ale miałem szybkie pięści jak prawdziwy bokser. Bobby poruszał się ociężale, ale jak już zdołał powalić mnie na ziemię i przygnieść, nie pozostawało mi nic innego, jak płacz i wołanie „wujku”. Podczas jednej z wielu naszych walk, naprawdę mocno go stłukłem. Upadł na kolana, a krew lała się po jego twarzy. Kumple unieśli moją rękę w geście triumfu i nazwali mnie mistrzem Creston Ave. Bobby ze łzami w oczach oddalił się w samotności do domu. Później, myśląc o tym, co się stało, ja również zacząłem płakać. Zamiast delektować się zwycięstwem, identyfikowałem się z moją ofiarą. Prawdopodobnie nie rozpoznałem wtedy tej relacji, ale podejrzewam, że zdałem sobie sprawę jako jąkające się dziecko, że byłem tak samo narażony na ataki, jak mój gruby przyjaciel Bobby.

Niemniej jednak wydaje się, że prowadziłem urokliwe życie – nawet wtedy, gdy już nie miałem przy sobie starszych przyjaciół jako obrońców. Aby dostać się do szkoły średniej, musiałem ukończyć katolicką szkołę parafialną. Na początku lat pięćdziesiątych XX wieku uprzedzenia religijne były dużo bardziej powszechne, niż to ma miejsce obecnie i katolickie dzieci wyłudzały pieniądze od żydowskich dzieci chodzących do szkoły. Jednym z przywódców katolickiego gangu był Tommy O’Connor, wysoki irlandzki młodzieniec z przerażającą reputacją. Być może z powodu mojego jąkania lub faktu, że nie uciekałem, nie płakałem czy nie wycofywałem się, gdy zostałem zatrzymany przez jego gang, ale Tommy O’Connor stał się moim obrońcą, który witał mnie serdecznie, kiedy mijałem jego gang w drodze do szkoły słowami „Hej Marty, wszystko OK”, co było w tamtych czasach odpowiednikiem przybicia piątki. Doświadczenia takie jak to dostarczyły mi raczej łagodnego obrazu mojego jąkania. Tak długo, jak trzymałem się blisko określonych i bezpiecznych granic nie miałem wrażenia, że było przyczyną problemów nie do pokonania.

Istnieje wiele różnych sposób, na jakie ludzie używają mowy poza koniecznością przekazywania informacji. Dla niektórych mowa stanowi rozszerzenie ich ego: używają jej, aby się pokazać, zdominować scenę, kontrolować zawartość konwersacji. Dla wielu gadatliwych ludzi mowa jest mechanizmem obronnym: nie używają jej do komunikacji czy zawiązywania więzi z innymi, ale do uniemożliwiania innym zadawania im osobistych, intymnych czy trudnych pytań. W obawie przed kontaktem konstruują ścianę wielomówności, która utrzymuje rozmówców w zatoce. Mam przyjaciela, którego zabawne, ale nieustanne komentarze związane z życiem innych osób służą do zapobiegania pojawienia się osobistych pytań dotyczących jego życia. Mam też innego przyjaciela, który jest przez cały czas zabawny, uwielbiam słuchać jego żartów, ale przez nie nie mogę się do niego zbliżyć. Jego komediowy dar stanowi barierę, która trzyma mnie i innych na dystans.

Dla mnie mowa zawsze była sposobem łączenia, sposobem nawiązywania kontaktu z inną osobą. Niektórzy ludzie, biorący własną mowę za pewnik, mogą się łączyć za pomocą dotyku, postawy, przyjacielskiego uśmiechu, spojrzenia w oczy. W większym stopniu w przeszłości, ale nadal czasami również dziś odczuwam potrzebę łączenia się poprzez mowę. Mowa, nawet jąkana mowa, służy jako potwierdzenie mojego istnienia. Zabawne jest to, że moje milczenie przeszkadza mi równie mocno, jak moje jąkanie. Jąkanie jest w rzeczywistości częścią mojego życia, podczas gdy milczenie stanowi przyznanie, że wpływa ono na moje życie. Będąc milczącym uczestnikiem głośnej konwersacji, często obawiałem się, że zapadnę się w nicość, jeśli nie ujawnię się przy pomocy mowy. Dlatego byłem zmuszony do mówienia, nawet jeśli tylko po to, aby wykonać potwierdzające chrząknięcie lub wydobyć z siebie jakiś dźwięk, aby zasygnalizować „patrzcie, tu jestem”.

Jako dorosły czasami jestem komplementowany za to, że mówię zwięźle, bezpośrednio i trafiam w punkt. Do pewnego stopnia jest to prawdą. To wynik technik radzenia sobie z mową, które rozwinąłem jako młodzieniec. Tak bardzo, jak chciałem, nie, musiałem mówić, tak samo chciałem skończyć, co mam do powiedzenia najszybciej jak to możliwe. Próba powiedzenia więcej niż jednego zdania podczas pojedynczej wypowiedzi była proszeniem się o kłopoty. Nie miałem zamiaru wypowiadać żadnego nieistotnego słowa, na którym mógłbym się zająknąć. Nie miałem zamiaru wygłaszać rozwlekłych przemów, które mogłyby zwrócić uwagę na moją niepłynną mowę.

Moim wyzwaniem podczas rozmów było wybieranie właściwych momentów do mówienia. Musiałem zdobyć uznanie ze strony innych podczas konwersacji bez zwracania uwagi na intruza w postaci jąkania. Na przykład wiedziałem, że nie będę się jąkać, jeśli zachowam moje myśli na koniec wypowiedzi drugiej osoby. Nie wiedziałem tego, ale używałem „zasady maskowania”, aby dodać moje dwa grosze do konwersacji. Ludzie jąkający się zazwyczaj nie jąkają się, jeśli nie słyszą swojego głosu. Poprzez przystąpienie do rozmowy, kiedy mówił ktoś inny, byłem w stanie użyć ich głosu, aby zamaskować mój własny. Taki zabieg pozwalał mi na wypowiedzenie kilku płynnych słów i na podniesienie mojej pewności, a może nawet na pozostanie płynnym przez całe zdanie. Jednak nigdy nie chciałem kusić losu.

Wybieranie właściwych momentów, takich jak namierzenie końca wypowiedzi kogoś innego, oznaczało, że ryzykowałem przerywaniem tej osobie. Dorastając zostałem zapoznany z dobrymi manierami (i biorąc pod uwagę niepewność wywoływaną przez mowę oraz usilne starania, aby wszyscy byli zadowoleni) i nie chciałem, aby ktokolwiek był zły na mnie przez te wtrącenia. Dlatego próbowałem być precyzyjny, co do momentu, w którym przystępowałem do konwersacji. W rezultacie stałem się przewrażliwiony na wzorce mowy innych osób i nauczyłem się wykrywać to, kiedy ich energia werbalna spadała i mogłem włączyć się bezpiecznie. (Jednocześnie jestem bardzo niecierpliwy – i mogę nawet się rozzłościć – jeśli rozmówca dojdzie do momentu, który uważałem za właściwe zakończenie jego mowy, a potem zaczyna ciągnąć dalej). Zdałem sobie również sprawę, że ludzie lubią usłyszeć potwierdzenie tego, co właśnie powiedzieli. Dlatego zawsze zaczynałem moją krótką wypowiedź entuzjastyczną afirmacją tego, co właśnie powiedziała ta osoba, której przerwałem. Dzięki temu potwierdzeniu moje wtrącenie nie czyniło mnie niepopularnym. Jednak te wtrącenia bardzo ograniczały treść mojej konwersacji. Aby wypuścić moje słowa bokiem, musiałem wypowiadać się pozytywnie. Nie mogłem się spierać, nie zgadzać lub mówić czegokolwiek, co było ogólnie przeciwne do obranego kierunku. Przedstawienie mojego punktu widzenia oznaczałoby, że musiałbym go później bronić i użyć więcej słów. Nie mogłem ufać w moją płynność podczas bronienia się i, co więcej, wierzyłem, że moje jąkanie osłabiałoby moje argumenty. Kto uwierzyłby lub wziąłby na poważnie kogoś, kto nie nie może mówić płynnie? Właśnie tak myślałem. To sprawiało, że wydawałem się bardzo ugodowy. Jeśli ktoś powiedziałby „wiesz, że Ziemia jest płaska”, wstrzeliłbym się precyzyjnie w moment, w którym rozmówca artykułowałby „pła” i dokończyłbym „ska” z czymś w stylu „Tak, to bardzo słuszna uwaga…” To czy potwierdzałem wypowiedź, którą uważałem za prawdziwą lub fałszywą, spostrzegawczą lub niemądrą, było nieistotne. Tym, co liczyło się dla mnie, było to, że coś powiedziałem, a tym samym łączyłem się z inną istotą ludzką. „Myślę, więc jestem”, powiedział francuski filozof Diderot, „Mówię, więc jestem”, odpowiadam ja. Potwierdzam moje istnienie poprzez bycie uczestnikiem konwersacji.

Zasada zadośćuczynienia odgrywa tu swoją rolę. Ponieważ bałem się mówić, to mowa nabrała nadmiernej ważności. Nie będąc w stanie mówić elokwentnie, poszukiwałem sposobów na mówienie symbolicznie: w mniejszym stopniu byłem zainteresowany tym, co chcę powiedzieć, niż tym czy właściwie będę w stanie to powiedzieć-cokolwiek-tylko po to, aby zostać wysłuchanym. To rozpaczliwe przekonanie, że jeśli nie będę w stanie pokazać się za pomocą mowy, w pewnym sensie zniknę, miało jeden pozytywny wpływ. Podczas gdy wielu jąkających się poszukuje bezpieczeństwa w ciszy i próbuje przejść przez dzieciństwo, mówiąc tak mało, jak to tylko możliwe, ja, będąc przerażonym dźwiękiem mojego milczenia, miałem smykałkę do mówienia. Mój udział w konwersacjach, bez względu na to, jak niewielkich i nieważnych, dostarczał mi przyprawiającego o zawroty głowy uczucia i wychodziłem z nich z poczuciem, jakbym był Genem Kellym śpiewającym w deszczu.

Coś, co inni mogli postrzegać jako skłonność do unikania, ja widziałem jako determinację do rozwoju. Poprzez koncentrowanie się na moich mocnych punktach; tj. przez ocenianie co wiedziałem, że mogę zrobić, a następnie ograniczanie się do robienia tylko tego, byłem w stanie zignorować ograniczenia, które nakładałem na własne życie. Było tak wiele rzeczy, których bym nie zrobił. Nie rozmawiałbym z nieznajomymi. Milczałbym przy dorosłych, autorytetach i ludziach, którzy nie wiedzieli o moim jąkaniu. Jak już wspomniałem, moi rodzice byli aktywni towarzysko i zawsze wyciągali mnie na piątkowe wizyty u swoich znajomych. Nigdy nie poszedłem bez walki. Nie mogli mnie oderwać od przyjaciół z rogu ulicy, mojej werbalnej strefy komfortu. Czułem się tak bezpiecznie w ograniczonym obszarze sukcesu, że nie widziałem potrzeby szukania gdzie indziej i poszerzania go. Nie widziałem potrzeby radzenia sobie lub poprawiania mojej niepłynnej mowy. Wewnątrz tej bezpiecznej strefy, którą stworzyłem, byłem w stanie przekonać siebie, że wszystko było w najlepszym porządku.

Patolog mowy Woody Starkweather opisał moje strategie radzenia sobie z sytuacją tymi słowami: „W większości jąkający się, których znam”, napisał w dyskusji internetowej, „zostali tak skrzywdzeni, zawstydzeni i przerażeni przez jąkanie, że zaadaptowali wiele mechanizmów obronnych, aby zminimalizować tę krzywdę. Jednym z najbardziej powszechnych jest wyparcie. Czasami jedynym sposobem, aby doświadczyć trochę ulgi od bólu, jest zachowywanie się, jakby go nie było, znalezienie myśli odwracających uwagę czy rywalizujących ze sobą emocji, lub w pewnym sensie po prostu niepozostawanie obecnym podczas tych ciężkich momentów, kiedy nic nie wychodzi lub to, co wychodzi, jest krępujące lub przerażające. Jedynym problemem z wyparciem jest to, że chociaż chroni cię przez bólem, to również uniemożliwia ci wejście w kontakt z problemem”.

Wyparcie, jak je doświadczałem, było zarówno aktem odwagi, jak i aktem autodestrukcji. Poprzez koncentrowanie się na tym, co robiłem dobrze, byłem w stanie zminimalizować wpływ, jaki jąkanie miało na moje życie. To wzmacniało moją pewność siebie i zachęcało do pozytywnej i optymistycznej postawy. Jest wielu jąkających się, którzy jako dzieci poddali się trudnościom i teraz, jako dorośli, pamiętają tylko o trudnościach, którymi się mierzyli podczas dorastania. Ja pamiętam tylko dobre rzeczy. Podobnie jak w czasach młodości, teraz również łatwe jest wypieranie się tego, że jąkanie sprawiało mi trudności, że cierpiałem i doświadczałem nieszczęść.

W starym show telewizyjnym Steve’a Allena rolę przeciętnego zjadacza chleba gra komik Don Knotts. Knotts pojawia się przed kamerą z wyłupiastymi oczami, trzęsącą się głową i drążącym ciałem, jakby jego kręgosłup był młotem pneumatycznym lub jakby został porażony prądem. Steve Allen, grający dziennikarza gazety pyta Knottsa czy jest zdenerwowany. Momentalnie elektroszok zostaje jakby wyłączony. Knotts się uspokaja i z zaciśniętymi ustami i udawanym zdziwieniem, że ktokolwiek mógłby zadać tak nieistotne pytanie, odpowiada „nie”. Zawsze utożsamiam się z tą rolą Dona Knottsa.

Czy jąkanie mi przeszkadza?

Przez większość mojego życia odpowiedziałbym na to pytanie z fałszywym opanowaniem i wyćwiczonym spokojem. Przybrałbym mój najbardziej przymilny uśmiech i przełknął kłamstwo.

„Czy jąkanie ci przeszkadza?”

„N-n-n-n-nie!”

Ludzie powiedzieliby mi, jak bardzo byłem odważny i jak wspaniałe jest to, że żyję z tak poważną trudnością i nie pozwalam, aby mi przeszkadzała. Czy poczułem się lepiej, słysząc ten komplement?

Tak!

Czy wierzyłem im?

Nie.

I kiedy poświata mojego oszustwa wyblaknie, prawda wychodzi na jaw. Odczuwam wtedy wstyd, zażenowanie, przerażenie i głupotę. Nie tylko z powodu mojego jąkania, ale również z powodu tego, jak łatwo przyszło mi kłamstwo. Odpowiedzią zgodną z prawdą byłoby to, że jąkanie było definiującym faktem mojego życia. Było moim cieniem, duchem, ciemnością wewnątrz mnie. W pewnym sensie byłem szczęściarzem. Jąkałem się tak często, że nie mogłem pozwolić, aby codzienne incydenty jąkanej mowy mnie przygnębiły. Jednak jeśli nie mogłem ukrywać faktu, że się jąkam, to mogłem przynajmniej zrobić sekret z cierpienia, jakie powodowało. Aby to zrobić, osoba musi stać się twarda. Podobnie jak delikatna roślina musi przygotować się na przetrwanie ciężkiej zimy, ja również musiałem się uodpornić. I nauczyłem się pogrążać w żalu, tłumić emocje. Nauczyłem się zostawiać za sobą wstydliwe chwile tak szybko, jak to tylko możliwe. Jak wielki Ali, nauczyłem się „tańczyć jak motyl” w celu unikania nokautujących ciosów wyprowadzanych przez życie. Jak Alfred E. Neuman z Mad Magazine, przyjąłem postawę „Co? Ja zmartwiony?” za każdym razem, gdy zostałem trafiony.



O ile to wyparcie zniechęcało mnie do zamykania się w sobie i całkowitego poddania się obawom wywoływanym przez jąkanie, to również zachęcało mnie do przepuszczania okazji do poprawy mojej mowy. Na przykład mój terapeuta mowy chciał, abym codziennie po pół godziny ćwiczył wolną i płynną mowę, ale nie chciałem tego robić. Nie mógłbym nawet przejść pierwszego ćwiczenia, powolnego formowania i wypowiadania pięciu samogłosek – a, e, i, o, u – bez rozpłakania się. Ćwiczenie w ten sposób było przyznaniem się przed sobą, że miałem problem, że nie byłem normalny, byłem dziwny. Ćwiczenie osłabiało pozytywny obraz siebie, który z determinacją budowałem. Ćwiczenie wprowadzało wymiar rzeczywistości, której z determinacją próbowałem uniknąć.

W mojej głowie wytworzyłem rozróżnienie między zakłopotaniem i upokorzeniem. Dla mnie kłopotliwe zdarzenie było czymś, co mogłem szybko zlekceważyć i zapomnieć. Jak jąkanie przed nieznajomym, który odkłada słuchawkę lub odchodzi, kiedy jąkam się w środku naszej konwersacji. Tak, czułem się źle, ale łatwo mogłem się odbić i moja pewność siebie została nietknięta. Upokorzenie jednak zostawiało głębokie rany. Często było wyzwalanie nie przez incydent związany z jąkaniem, ale przez moje poczucie bycia kojarzonym jako jąkała, osoba z problemem, upośledzeniem, wadliwa istota ludzka. Wstyd przed byciem zidentyfikowanym w ten sposób – lub posiadanie tej litery „S” wydrapanej na szyi – był tak potężny, że został wryty w moją świadomość. Po czterdziestu latach, przypominając sobie zdarzenia, w których zagościło upokorzenie, nadal mogę poczuć skręcanie w moich wnętrznościach, zaciskający się żołądek.

Upokarzające zdarzenie mogło być tak trywialne, jak chwilowe spojrzenie w moim kierunku. Jako nastolatek poszedłem ze znajomą obejrzeć brytyjską komedię: „Wszystko w porządku, Jack”. W jednej ze scen stary pomarszczony związkowiec bardzo mocno się jąkał, próbując niezrozumiale wyartykułować swoje wsparcie dla strajku. Przedstawiona scena jest ciosem poniżej pasa w stosunku do szeregowych związkowców: nie potrafią skutecznie przedstawić argumentów za rozpoczęciem strajku. Jednak przedstawieni w filmie antypostępowi politycy nie byli tym, co mnie rozzłościło. Co mnie zagotowało, było obrócenie się przyjaciółki w moją stronę, aby zobaczyć moją reakcję na jąkającą się postać z filmu. Prawidłowo zrozumiała, że będę się identyfikował z jego jąkaniem i kierując się żywą ciekawością, chciała dowiedzieć się, jaka będzie moja reakcja. Gdybym był w stanie zmierzyć się z moimi uczuciami w stosunku do jąkania. Być może po zakończeniu filmu byłbym w stanie nawiązać z nią fascynującą dyskusję cementującą naszą przyjaźń. Możliwość wyrażenia myśli „nie podoba mi się to, w jaki sposób wykorzystali tę jąkającą się postać”, pojawiła się w mojej głowie, ale szybko zamknąłem te otwierające się drzwi. Zamiast tego zinterpretowałem jej spojrzenie jako chęć przekonania się, czy jestem zakłopotany przez zobrazowanie tego, jak ona (tak rzutowałem moje uczucia na nią) przypuszczała, jaki powinienem być. Jeśli chodzi o mnie, nie było po mnie poznać niczego. Moją reakcją, co typowe dla mnie, było wzbronienie się przed okazywaniem jakichkolwiek emocji. „Wszystko w porządku, Lynn” było wiadomością, jaką chciałem jej przekazać, pozostając w zupełnym bezruchu. Ale czułem się nagi i obnażony zupełnie tak samo, jakby moje wszystkie wysiłki mające na celu zamaskowanie mojego problemu jąkania zostały mi nagle odebrane. Chociaż często jąkałem się przy niej i nie miałem złudzeń, że jąkanie nie jest sekretem, nie mogłem znieść myśli, że mogłaby mnie uznać za tego, kim byłem. A tym, kim byłem, czy ściślej mówiąc, kim myślałem, że byłem, to tylko jąkałą i nic więcej. Chociaż byliśmy sąsiadami i nasze rodziny przyjaźniły się, to dosłownie nigdy więcej nie podjąłem nawet ryzyka porozmawiania z nią. Wiedziała o moim największym sekrecie. I nie chodziło o to, że się jąkam, ale o to, że wstydziłem się przyznać do tego, że jąkanie sprawia mi ból.

Dlaczego stałem się zawzięty w moim optymizmie, tak wytrwały w wypieraniu się problemu, który we mnie siedział? Nie wiem, skąd pochodziły te pozytywne perspektywy, ale jedynym źródłem mógł być mój ojciec. Mój wspaniałomyślny ojciec był wielkim dyrygentem. Patrzył na świat z góry ze swojego podium i z pomocą portfela, jak batutą próbował dyrygować życiem wszystkich wokół. Mój ojciec nie znosił żadnego sceptycyzmu, który definiował jako niezgoda z tym, co sam zaplanował. Trudno było mu zaakceptować lub uznać niepowodzenia – niezależnie od tego, czy dotyczyły jego życia, czy mojej mowy. Myślę, że ojciec chciał swojej śmierci w wieku 65 lat, ponieważ nie mógł sobie poradzić z bólem spowodowanym rozbitymi złudzeniami i złamanym sercem. Pierwsze rozczarowanie było związane z jego obrońcą, młodym współpracownikiem, którego zatrudnił zaraz po ukończeniu studiów prawniczych, a który został przyłapany na fałszowaniu dokumentów finansowych i okradaniu firmy. Drugim była śmierć na raka jego córki i mojej siostry Ruth w wieku 35 lat. Po tych dwóch niepowodzeniach, szczególnie po śmierci siostry, zatracił wiarę w Boga i zainteresowanie dalszym życiem. Życie z tego typu optymizmem jest jak taniec na krawędzi rozpaczy. Jest jak jazda rowerem po linie zawieszonej wysoko nad ziemią. Nie możesz sobie pozwolić na chwilę przerwy i spojrzenie w dół. Aby utrzymać balans, musisz patrzeć przed siebie i nieustannie pedałować. Mój ojciec przestał pedałować i upadł. Ja nie przestaję.

Miałem ducha mojego ojca, ale przeczyła mu cicha rozpacz. Zawsze lubiłem powiedzenie Jacka Kennedy’ego „życie jest niesprawiedliwe”. Byłem z innego pokolenia. Uzyskałem pomoc od dobrych psychoterapeutów (wnikliwość i samoświadomość, które pochodziły z psychoterapii, były czymś, przed czym opierali się mężczyźni generacji mojego ojca) i dobrych przyjaciół. Ale większym stopniu z powodu mojego jąkania uodporniłem się na ból; gdzieś wewnątrz mnie było oczekiwanie, że za każdym razem, kiedy się zablokuję, mój słuchacz zacznie się śmiać, odwróci się lub zrobi coś, co jest dla mnie kłopotliwe lub co gorsze upokarzające. Nie można przejść przez życie ogarniętym obsesją porażki. Dlatego nauczyłem się lekceważyć defetyzm – i byłem w tym całkiem niezły. Pewnego razu, grając z koszykówkę, nie trafiłem trzech rzutów wolnych, które mogły dać nam zwycięstwo. Kiedy po trzecim z nich piłka odbiła się od obręczy, zacząłem się śmiać. Trener naskoczył na mnie, ale ja wiedziałem, co robię. Gdybym nie zaczął się śmiać, zatonąłbym w winie. A miałem też dobrą perspektywę. Czym jest kilka nietrafionych rzutów w porównaniu do nieustannych niepowodzeniem w płynnym mówieniu, których doświadczałem każdego dnia? Czym jest kilka niepłynności w porównaniu do radości i cudu życia?

Mój ojciec, który nigdy nie widział mnie zmagającego się w klinice mowy, zawsze chciał wierzyć, że jestem na krawędzi wyrośnięcia z jąkania. W pewnym sensie ten rozpaczliwy optymizm i skłonność do wypierania miałem po nim. Za każdym razem, gdy wypowiedziałem płynne zdanie w jego obecności, odbierał to jako dowód na to, że moja mowa się poprawia. I za każdym razem, gdy jąkałem się w jego obecności, co miało miejsce zazwyczaj, odczuwałem gorycz porażki, ponieważ nie żyłem zgodnie z jego nadziejami i oczekiwaniami. Co jeszcze gorsze wydawało się, że kolekcjonował historie dzieci, które jak wiele innych, przezwyciężyły swoje jąkanie. Podejrzewam, że z jego perspektywy próbował zapewnić mnie, że to może zostać osiągnięte. Jednak z mojej perspektywy służyło to tylko jako potwierdzenie beznadziejności mojej sytuacji.

Czy to był mój pesymizm, mój edypalny postulat, w którym nie zgadzałem się ze wszystkim, co mówił, czy może miałem realistyczne podejście do mojej mowy? Wiedziałem, z czym się mierzę i nie zamierzałem wierzyć w żadne przesadnie optymistyczne kłamstwa. Chociaż szedłem łeb w łeb z ojcem w wielu innych sprawach, to nie wydaje mi się, żebym był pesymistą pod tym względem. Wiedziałem, że wypowiedzenie kilku płynnych słów nie oznaczało, że moja mowa się poprawia. Wiedziałem, jakie były moje ograniczenia. Widziałem, w jakich sytuacjach mam szansę być płynnym, a w jakich prawdopodobnie będę się jąkał. Wiedziałem, w jakich sytuacjach ryzykować mówienie, a w jakich grać ostrożnie i nie odzywać się wcale. Denerwowało mnie to, że ojciec nie mierzył się z moimi rzeczywistymi trudnościami w mowie, tylko szukał jakiejkolwiek wymówki, aby stwierdzić, że jest z nią lepiej.

Optymizm ojca wywołał u mnie nieufność w stosunku do mojej płynności i niechęć zmian, jeśli szło o moją mowę. Tak długo, jak moje jąkanie było stałe, odczuwałem bezpieczeństwo. Bycie płynnym czy nawet płynne wypowiedzenie kilku słów budowało u ojca nadzieje, że mogę być płynny, a te nadzieje doprowadzały do sytuacji, której czułem, że jestem skazany na niepowodzenie – jak również to, że jest to moja wina. Im częściej odtwarzałem tę dynamikę, tym mocniejszy stawał się obraz siebie jako jąkały.

Jednak jakim ciężarem musiała być moja mowa w oczach ojca. Był typem osoby wierzącej w możliwości, ale we mnie widział tylko ograniczenia. Dlatego próbował zaprzeczać ich istnieniu. Mogłem zrobić wszystko, przynajmniej tak myślał, nawet przestać się jąkać. Czy byłem płynny na ostatnim wypowiedzianym słowie? Z jednej strony jego postawa pchała mnie, aby próbować rzeczy, do których jako osoba samozachowawcza nigdy bym się nie posunął. Z drugiej strony stawiał mnie coraz wyżej i wyżej ku nieuniknionemu upadkowi.

W celu stworzenia silnego i pozytywnego obrazu samego siebie musiałem pogrzebać ból, jaki sprawiało mi jąkanie (i przestrzelone rzuty wolne), zgnieść i schować w pudle za każdym razem, gdy pojawiało się zagrożenie. Jednak wcale nie było w porządku, Jack (wspominając ten film jeszcze raz). Z wiekiem pudło wciąż się otwierało, a z niego wyskakiwał tłumiony przez pół życia ból. Coraz częściej i częściej brakowało mi energii – i chęci – aby uciszać go siłą. Tłumiąc wspomnienia związane z jąkaniem z mojej młodości, byłem w stanie stworzyć osobistą mitologię, która podtrzymywała mnie na duchu przez trudny (i często niepłynny) okres dorosłego życia. Jednak to również miało swoją cenę: uczucia nudności, brak wrażliwości na osobisty ból i intelektualizm, który przygniatał moje emocje. Mechanizmy radzenia sobie z trudną sytuacją, które opanowałem jako dziecko, są nadal w dużym stopniu obecnie, chociaż już więcej ich nie potrzebuję. Strach przed mówieniem i wstyd przed byciem zidentyfikowanym jako ktoś z wadą już nie istnieją – ale pozbycie się tych ograniczeń było trudnym bojem.

Źródło: http://www.casafuturatech.com/stuttering-a-life-bound-up-in-words